Krystyna Janda. Aktorka po raz pierwszy szczerze o śmierci mamy

Matka. Od czterech miesięcy w żałobie po Niej, zmuszam się do napisania choć słowa. Bo nasze matki to temat wielki, wspólny, bolesny, mam ochotę i potrzebę się nim podzielić. Nie mogę pisać. Nie mogę myśleć, pisać, czytać, gram z trudem, nadmiernie akcentuję sprawy i słowa teraz mi najbliższe, osobiste, plączę się w niechcianych momentach scenicznych, przychodzących niespodziewanie, nieprzydatnych na scenie uczuciach. Przyjaciele mówią, będzie gorzej, im dalej, tym będzie gorzej.

Umarła. Umierała pięknie, po cichutku, z nieśmiałym uśmiechem i podziękowaniem za opiekę, czułość, stałe towarzyszenie Jej w odchodzeniu. W podziękowaniu, że umiera w domu, wśród nas, zwierząt, ulubionych przedmiotów i z widokiem na jej ukochany ogród. Prosiła żeby Jej już nie leczyć, nie poddawać badaniom, nie wozić do szpitala, nie ratować za wszelka cenę. Z poczucia winy, zaglądaliśmy lekarzom w oczy i pytaliśmy, czy to co państwo zalecają, nie jest przypadkiem leczeniem uporczywym, bo mama sobie tego nie życzy. – Jest – odpowiadali, ale musimy to zaproponować, bo to nasz obowiązek, a państwo zdecydujecie czy stosować to czy nie. – A gdyby pani matka, pani doktor, była w tej sytuacji, zastosowałaby to pani? I wtedy ciche: nie. I ulga.

Jak wielu ludzi wie, co to znaczy przewijać własną matkę? Wielu, paradoksalnie, wielu. Spotykałam ich ostatnio ciągle, w szpitalach, przychodniach, aptekach. Kupowaliśmy pieluchy, środki przeciwbólowe, patrzyliśmy na siebie wstydliwie i porozumiewawczo. Bo słowa tu nie są potrzebne, a poza tym, nie ma tu wystarczających słów. – Mam dwoje rodziców leżących – wyszeptała mi pewnego dnia jedna pani. – Jestem prawnikiem, musiałam zrezygnować z pracy, żyję z ich rent, opieka nad nimi trwa już półtora roku, to jest ponad moje siły – mówiła. W domu pogrzebowym, pani mnie obsługująca powiedziała: Opiekowałam się obłożnie chorym ojcem 11 lat, straciłam życie, najlepsze lata, nie mogłam zawiązać rodziny. Odkąd umarł, mija 9 lat, brakuje mi tej opieki nad nim, moje życie straciło sens. Milanówek jest miastem starych ludzi. – Nie wyobraża sobie pani, w ilu tu domach leżą starzy ludzie, opiekują się nimi dzieci, wnuki, ludzie opłacani przez rodzinę, co drugi dom tutaj to trumna za życia – mówi mi pani w ośrodku zdrowia.

Opiekun medyczny, nowy zawód, poszukiwany, coraz częściej potrzebny, kurs można skończyć w internecie za kilkaset złotych, a potem ma się teoretycznie wiedzę, wyjeżdża się do Niemiec albo Włoch zajmować się tamtymi starszymi, niedołężnymi i chorymi, towarzyszyć im w ostatnich latach życia, albo tu w Polsce. Kosztowna sprawa. Ci z doświadczeniem są rozchwytywani. Dzieci chorych opłacają często ich pracę i troskę z zagranicy. Samotność, coraz częściej spotykane zjawisko. Samotność na starość, w chorobie i potrzebie, najczęstsza.

Nie mogę spać jeszcze bardziej niż dawniej. Wchodzę teraz nocami po dwa, trzy razy do pokoju mamy. Pachnie Nią. Zaglądam do torebek, w każdej błyszczyk do ust, perfumki, grzebyczek, paragon ze sklepu, chusteczka, dwa, trzy cukierki, jakiś numer telefonu, do lekarza, znajomej, zapisany na karteczce, lista zakupów… w kieszeniach płaszczy suche liście, kasztany, które zbierała jesienią. Małe zwykłe życie. Zaglądam do szuflad, pierścionki z nieodjętymi cenami, nigdy ich nie nosiła, ten, który nosiła stale, noszę teraz na palcu, nie zdejmuję. Podczas tych odwiedzin nocnych u Niej w pokoju, towarzyszą mi psy. Stoją niezdecydowane, bo myślały że Ona będzie, jak zwykle, u siebie w łóżku, a tu nie ma, a zapach został. Sprawdzają, szukają, rozglądają się, zaglądają do Jej łazienki i ich entuzjazm początkowy i radość, że otwierają się te drzwi, zawsze teraz zamknięte, opada. Kładą się przy mnie na dywanie i zasypiają, a ja podróżuję po Jej małym bezpiecznym świecie, dokumentach, zdjęciach, koszulach nocnych, zakładkach w książkach, biżuterii.

– W co ją ubrałaś do trumny? – pyta mnie kuzynka przez telefon. – W to, w co się ubrała na ślub Adasia – odpowiadam. Nie zostawiła mi instrukcji. W ostatnich miesiącach, tych leżących, pytała tylko co jakiś czas, ile to jeszcze potrwa. Była umęczona. Pracowałam wtedy na Wybrzeżu, wchodziłam w piątek do Jej pokoju, uśmiechała się i mówiła – wróciłaś, no to mogę teraz umierać, kiedy odjeżdżałam w poniedziałek rano, mówiła – i znów muszę poczekać na ciebie tydzień. Umarła, kiedy byłam na scenie, w Warszawie, umarła w otoczeniu rodziny i zwierząt. Mój starszy syn trzymał Ją cały czas za rękę. Przyjechałam do domu, godzinę po Jej śmierci. Nie poczekała na mnie. – Jak ja wam zazdroszczę że byliście przy niej w tym momencie – powiedziałam. Długo siedzieliśmy potem dookoła łóżka w milczeniu. Nikt nie płakał, to było za trudne, żeby płakać.

Była tak cudownym człowiekiem. Nigdy nie podnosiła głosu, nigdy z nikim się nie pokłóciła, zawsze uśmiechnięta, nie zabierała sobą czasu, nikomu. Wszystko brała serio i zawsze starała się pomóc. Lubiła też pobyć sobie sama. Nie gustowała specjalnie w teatrze, kiedyś poszła na „Mewę” Czechowa, grałam Ninę Zarieczną, płakałam na scenie, ona ze mną, na widowni, cały czas. Po spektaklu zapytała – dlaczego płakałaś? Ktoś ci zrobił krzywdę, przykrość? Nie mamo, to w roli. – A idź ty! Nabrałaś mnie – zdenerwowała się. Już nigdy nie pójdę do teatru. I nie chodziła zbyt często, chyba że na „wesołe”. Do moich sukcesów odnosiła się zupełnie obojętnie, jak do czegoś zwykłego i codziennego. Na sekretarkę w naszym telefonie stacjonarnym, nagrałam kiedyś wiadomość: Proszę nie zawracać głowy mojej mamie, proszę dzwonić do teatru 22-6214161. Była mi wdzięczna. Repertuary naszych teatrów zawsze miała pod ręką, tylko po to, żeby zobaczyć, co gram, i o której wrócę.

Matka. Była mi najbliższa. Kiedy okazało się, że jestem w ciąży z synem, miałam prawie 40 lat, pojechałam najpierw do Niej. – Mamo, jestem w ciąży, musicie z tatą zamieszkać z nami i powinnaś pójść na emeryturę, ok? – Ok – powiedziała bez zastanowienia i w następnym miesiącu złożyła podanie. Dała moim dzieciom i całej rodzinie, bezmiar miłości i ciepła, spokoju, cierpliwości i zrozumienia. Mieszkałyśmy razem na nowo ostatnie 29 lat, po śmierci taty, a potem mojego męża, ostatnie 12 lat same. Było nam bardzo, bardzo dobrze. Czule. Cicho. Ogrodowo. Rodzinnie. Wszyscy kochaliśmy Ją nieprzytomnie. Byłą osią naszego życia. Delikatnym, uśmiechniętym Szymonem Słupnikiem. Opoką, pocieszeniem, mądrością, naszą słabością i siłą. Wychowała moich synów, darzyli ją miłością, jakiej można pozazdrościć każdej matce i babci. Siedzieli przy niej przez ostatnie miesiące, czuwali nocami, dzieliliśmy się tym czasem. Poprosiła któregoś dnia, tuż przed śmiercią, mojego syna – Pogłaskaj mnie. – Co z wami będzie? On ją głaskał po głowie, a my wyszliśmy płakać.

Wielkie, wspaniałe życie. Godne, pracowite, ofiarowane innym.

Siedziałyśmy zawsze razem przy śniadaniu i omawiałyśmy ten świat. – Co ja po sobie zostawię? – powiedziałam któregoś ranka. – Bałagan. Jak oni sobie z tym poradzą. Spojrzała na mnie – zostawisz dzieci. Wystarczy. Niestety zostawisz dzieci w nieszczęśliwym kraju. I nagle zaczęła mówić, zła, nigdy jej takiej nie słyszałam: A ja? Ja na pewno umrę niedoczekawszy zmiany tej cholernej zmiany. Bo już za mojego życia to się nie stanie. A tak się cieszyłam, że doczekałam końca komunizmu, że doczekałam zdrowego, normalnego, zwyczajnego kraju. Że wy i nasze dzieci, wykształcone, inteligentne, pracowite, mądre, że czeka was tylko wszystko co dobre. A tu na nowo to wszystko – w pogardzie. Tylko zło, chytrość, cwaniactwo, głupota, podłość, cynizm. I za moich czasów się już nie zmieni. Będę umierać z niepokojem o was wszystkich. A już myślałam że umrę w spokoju.

Umarła. Kobieta, żona, matka, babcia, Polka, zwykły, pracowity człowiek. Umarła z poczuciem klęski tego kraju i zawiedzionych nadziei. Ona, która nie znała wcześniej uczuć negatywnych, nienawidziła – dobrej zmiany. Prawdziwie nienawidziła.

Źródło: kobieta.onet.pl

Share