Ich związek należał do najbardziej niezwykłych w artystycznym środowisku. Trudno było o większe przeciwieństwa…
„Ja cię nie kocham, czemu ty mi się tu pałętasz” – przeganiała Magda Umer Andrzeja Przeradzkiego. Był 1982 rok, właśnie straciła pracę w telewizji i nie miała nawet siły, by rano rozsunąć zasłony. Niby pozwoliła mu się wprowadzić, wszystko poprzestawiać i pozmieniać, ale to z bezsilności.
Pan Andrzej jednak nigdy łatwo się nie zniechęcał. „Ja cię kocham i to wystarczy” – odpowiadał. I rzeczywiście wystarczyło.
„Pewnego dnia uzmysłowiłam sobie, że łączy nas bardzo silne uczucie” – dziwiła się Umer. A przecież dzieliło ich wszystko. On był gadatliwy, ona małomówna. W niej była sama poezja, w nim proza, choć on pewnie sprostowałby, że technika. Był w końcu inżynierem, właścicielem malarni proszkowej i dwóch fabryk. Łączyło ich poczucie humoru.
„Mąż potrafi mnie doprowadzać do łez – mówiła Umer. – Ale też wie, jak mnie rozśmieszać”. Jego radość życia nazywała genetyczną, zarażał nią wszystkich. Nawet ją.
Cynik, łotr, utracjusz, playboy
Poznali się, gdy syn artystki, Mateusz, miał już 5 lat. Z jego ojcem Magdę Umer łączyła licealna miłość, ale żyć razem nie umieli.
„Podczas któregoś nieudanego powrotu do siebie poczęliśmy bardzo udanego syna” – wspominała.
W 1985 r. Mateuszowi przybył przyrodni brat, Franciszek. To ona była od przyjaźnienia się z dziećmi, jej mąż od zapewnienia rodzinie bytu. Zarabiał, krążąc między domem pod Warszawą, gdzie zamieszkali, a Katowicami, gdzie ulokował swoje firmy. Ich dom tętnił życiem, zwłaszcza w weekendy.
„Prowadziłem dom otwarty – sobota, niedziela bankiety na wiele osób. Dolce vita” – opowiadał pan Andrzej.
Jego żona wolała spędzać czas inaczej. „Mimo pozorów bycia towarzyską i otwartą, jestem straszną samotnicą i trudno znoszę kontakty z ludźmi. Nie mogę wytrzymać z człowiekiem, nawet jeśli go lubię, dłużej niż pół godziny” – mówiła w wywiadzie.
Opowiadała też, że swój azyl znalazła… na strychu. Tam odpoczywała i pracowała.
„Nie ma ideałów, ale wiem, że i ze mną niełatwo jest żyć. Dwie silne osobowości za blisko siebie na co dzień to trudne współistnienie. I wiem co mówię… niestety” – opowiadała.
Source: youtube.com
Przeradzki z pewnością do nijakich osobowości nie należał. Cynik, łotr, utracjusz, playboy – tak opisywał sam siebie. Znajomi dodawali, że podrywa nawet klamkę u drzwi. Piosenkarka wyjaśniała jednak, że w ich małżeństwie najważniejsza jest przyjaźń. I wolność, dawana sobie nawzajem. Oraz zaufanie. Ale nie wszystko łatwo było jej znosić…
Jej mąż był pedantem. Potrafił zrobić awanturę, że ser jest za grubo pokrojony, ołówek leży nierówno. „Powinien być dowódcą sił powietrznych i od rana wszystkich ustawiać” – wzdychała Magda Umer. Był także… oszczędny. Sprawdzał, jak grubo żona obiera ziemniaki. Pozwalał używać jedynie szarego mydła – otwarcie pachnącego, „luksusowego”, musiała długo negocjować, nawet jeśli dostała je w prezencie.
Prawdziwą cenę świątecznych czy imieninowych prezentów też trzeba było ukrywać.
Albo ona, albo procenty
Narzekała na to, ale przyznawała, że gdyby nie mąż i jego „porządnictwo”, nie ścieliłaby łóżka. Poza tym potrafił też mieć gest. Kupił jej wspaniałe futro, w którym chodziła praktycznie cały rok, a kiedy po wielkiej awanturze o to, że (bojąc się oskarżenia o rozrzutność) kupiła taniego, badziewnego walkmana, zaczęła się pakować, wybiegł z domu, by po chwili wrócić z… kupionymi na przeprosiny biletami na luksusowy sylwestrowy pobyt na Kubie.
Była jednak sprawa, w której nie potrafili się dogadać: alkohol. W końcu Magda Umer postawiła mężowi ultimatum: albo ona, albo procenty. Ich związek został poddany ostatecznej próbie kilka lat temu. Wcześniej pan Andrzej – jak wielu ludzi, którzy nigdy nie chorowali – nie rozumiał i nie tolerował słabości. Ludzi niesamodzielnych, chorych, unikał. To piosenkarka była od pomagania potrzebującym, on tolerował to, byle z daleka.
„Bo jemu w ogóle nie podobała się koncepcja, że ludzie czy nawet zwierzęta chorują i umierają. To ja musiałem usuwać martwego ptaszka czy mysz z tarasu” – mówił syn Franciszek.
Tymczasem teraz to Andrzej znalazł się w roli potrzebującego.
Porwanie na lotnisku
Jego świat zmienił się podczas nurkowania w Egipcie. W trakcie pierwszego zanurzenia poczuł dziwne mrowienie – udar. „W szpitalu znalazłem go na oddziale intensywnej terapii, w sali, w której było sześć innych osób. W ciągu kilku dni dwie zmarły” – opowiadał Franciszek.
Należało zorganizować transport ojca do Polski – tylko jak? Pan Andrzej nie mógł siedzieć, nie mógł wejść do samolotu. Choć prawie nie mówił, sam znalazł rozwiązanie. Dawno temu, podczas praktyki w kopalni, podpatrzył, że rannych górników przewozi się na leżąco na toboganie. I tak właśnie poleciał z Kairu do Berlina, podwieszony ponad głowami pasażerów.
„Wszystko to było zorganizowane – jak to się mówi na Śląsku – na zicherkę, na agrafkę. Zupełna lewizna, bez żadnych papierów. Jesteśmy w Berlinie, ludzie wysiedli, a straż graniczna patrzy na mnie i pyta: ‚Was ist das?’. Ściągają policjantów, afera na całe lotnisko. A mój lekarz wyciąga telefon i mówi do kogoś: ‚Chłopcy, już pora’. Nagle wpada do samolotu ekipa w strojach ratowników górniczych. Do Niemców mówią grzecznie ‚Guten Tag’, pakują mnie do karetki terenowej, bardzo szybkiej – opowiadał Przeradzki.
– Franek z torbami wskakuje do karetki, a mój lekarz daje rozkaz: ‚Zyguś, rura!’. I gazujemy! Ratownicy wiedzieli, w którym miejscu siatka wokół lotniska jest przerwana, można wyjechać na autostradę. Jeden wyskoczył, wyjechaliśmy, a potem siatkę zasunął. Gdy Niemcy zatrzymali się przed ogrodzeniem, my już gnaliśmy pasem technicznym po autostradzie”. Prosto do szpitala w Warszawie.
Cicho tylko w kinie
„Należałooooo miiii się toooo, zmiennnniiiłem oooossooobowoość nnaaa maaałooomóównnnąą” – to były pierwsze słowa, jakie powiedział do żony po udarze.
„Ale to nieprawda. Chodzimy do kina i teatru, bo to jedyne dwie godziny, kiedy milczy” – śmiała się artystka. Pan Andrzej naprawdę uważał, że mu się należało – za wcześniejszą nieczułość wobec słabszych, za przekonanie, że jeśli jemu jest dobrze, to świat jest w porządku urządzony.
„Stał się innym człowiekiem – mówiła Umer. – To nie jest łatwy człowiek, ale na pewno wrażliwszy. Szkoda, że aż takim kosztem”.
Jej mąż, zdeterminowany, by wrócić do zdrowia, ćwiczył po kilka razy dziennie, półtora roku po udarze jeździł już na nartach. Firmę i fabryki przekazał synowi. Mimo wszystkich tych przeciwności Magda Umer twierdzi, że dopiero po 60-tce odnalazła radość życia i spokój.
„Być może nigdy nie chciało mi się żyć aż tak, jak teraz. Mimo najczarniejszych okresów w życiu, mimo całego pokręcenia i zawirowania, uważam, że życie jest cudem” – mówiła.
Los nie oszczędził jej kolejnych dramatów. Po kilku latach, gdy wydawało się już, że wszystko będzie dobrze, mąż przeszedł kolejny udar, potem następny. W listopadzie zeszłego roku przyszły kolejne dwa. Andrzej Przeradzki zmarł 29 listopada. „Cześć tato, ahoj przygodo!” – pożegnał go Franciszek.
Źródło: pomponik.pl