Jego zespół Vox nie traci na popularności. Obchodzi właśnie okrągłą rocznicę narodzin. Całe 40 lat. A ich piosenki lubi coraz młodsze pokolenie. Przy okazji tej rocznicy dłuższa rozmowa z Witkiem Pasztem, który również zewnętrznie się nie zmienia. Nadal jest bardzo przystojnym, ognistym brunetem.
40 lat minęło jak jeden dzień?
A wiesz, że nie czuję tych lat? Ani w zespole, ani indywidualnie, choć mam ich już na karku 67. Gdy uprawia się lubiany zawód, nie liczy się czas. A upływa on błyskawicznie. Szkoda, że tak szybko. Mnie się wydaje, że pierwszy koncert odbył się zaledwie kilka miesięcy temu.
Jaki wtedy byłeś?
Chudy jak teraz.
No i nie osiwiałeś.
Bo mój tato był bardzo ciemnej karnacji i zawsze miał czarne włosy. A wracając do Voxu, moja przygoda z nim zaczęła się w Warszawie 1977 roku. Wtedy pracowałem w Tarnowie, w Wojewódzkim Ośrodku Kultury. A w Warszawie znalazłem się przypadkiem.
Urodziłeś się, o ile pamiętam, w Zamościu.
Tak, i tam pracowałem najpierw. Stworzyłem zespół, do którego chciałem zwerbować mojego kuzyna Jurka Słotę, gdy pojawił się w Zamościu podczas wakacji. Powiedział, że chętnie z nami zagra, ale jest problem, bo w Tarnowie obiecali mu mieszkanie. Odparłem, że spróbuję mu coś załatwić w Zamościu. Pójdę porozmawiać z ówczesnym prezydentem. Sam potrzebowałem mieszkania, bo miałem małe dziecko, ale nie umiałbym poprosić o nie dla siebie. Prezydentowi powiedziałem natomiast, że znam fantastycznego muzyka, który bardzo by się w Zamościu przydał, ale chcą go w Tarnowie. I on się waha, bo tam dadzą mu jakieś „M”. Prezydent wezwał Jurka i mówi: Wpłacaj pan 30 tysięcy i przeprowadzaj się na Kamienną 8 w Zamościu. Krótka rozmowa. Opowiadam to teraz jako anegdotę, ale wtedy klucze do własnego lokum to była wielka sprawa. Skończyło się jednak na tym, że to ja wylądowałem w Tarnowie. W każdym razie zaczęliśmy grać razem, a później nadarzyła się okazja wyjazdu do stolicy, gdzie zacząłem pracę w Czarnym Kocie w hotelu Victoria. Występowaliśmy też innych klubach, np. w Kamieniołomach. To były kluby bardzo ekskluzywne. A potem nasza grupa wokalna się dość szybko rozpadła. Dyrektor wszystkich zwolnił, zostawił tylko mnie. Miałem stworzyć grupę wokalną, towarzyszącą solistom Atelier Victoria.
No i tak powstał Vox?
Nie, najpierw to była Victoria Singers. Dwie dziewczyny, Grzesio Markowski, Andrzej Kozioł i ja. Potrzebowaliśmy kogoś do akompaniamentu. I wtedy pojawił się u nas Rysiek Rynkowski. Mówimy mu: Jak grasz, to może i zaśpiewasz? Bo on w ogóle nie śpiewał. Długo się opierał, ale potem dał się skusić. No i jak śpiewa, wiedzą dzisiaj wszyscy. A potem dziewczyny od nas odeszły, bo uważały, że do nas nie pasują. Że powinien to być chór męski. I dopiero wtedy powstał zespół Vox. Właściwie stworzył go tak naprawdę Marek Skolarski, dziennikarz muzyczny i nasz ówczesny menadżer. Powiedział: Biorę was, ale musimy poszukać czwartego. Bo w międzyczasie z zespołu zrezygnował Grzesio, chciał już wtedy iść w karierę solową. I wtedy przypomniałem sobie o Jurku Słocie, moim kuzynie, który zdecydował się przyjechać na próby do Warszawy. I już został. Przed wyjściem na scenę odbyliśmy półtora roku tych prób. Dopiero potem daliśmy pierwszy koncert.
– Długo to trwało.
Tak, bo za bardzo nie wiedzieliśmy, w jakim kierunku muzycznym mamy pójść. My uprawiamy różne gatunki muzyki: swing, gospel, jazz i pop. A poza tym każda piosenka musiała mieć dobry tekst i dobrą muzykę. Wszystko u nas było przemyślane. Nie to co dzisiaj. Może dlatego młodzi ludzie chcą powrotu do muzyki lat 80., bo wyczuwają w niej wartościowe rzeczy.
Czy zmieniłeś się jakoś przez te lata?
Nie czuję tego. Może dlatego, że nigdy nas nie pociągały zmiany trendu, nie szliśmy za modą w muzyce. Pozostaliśmy wierni sobie. Twierdzę, że jesteśmy jednym z nielicznych zespołów, który nie wymaga na koncercie ochrony, bo nasze piosenki łagodzą obyczaje, nie wzbudzają agresji. Nawet jeżeli zdarza się jakiś eksces alkoholowy, to my jednym zdaniem potrafimy takiego gościa uspokoić.
Bo umiesz rozmawiać z ludźmi.
Mamy dobry kontakt z publicznością, jak mało kto. Marek Skolarski zawsze mawiał: Panowie, najważniejszy u artysty jest szacunek dla publiczności. I my każdego szanujemy.
Rozumiem. Ale po koncercie się na pewno wszyscy razem bawiliście.
Po koncercie to szliśmy spać, bo trzeba było oszczędzać gardła – myśmy występowali dzień po dniu. Nie można było sobie pozwolić na zarywanie nocy, czy upijanie się. Oczywiście kiedy nie wyjeżdżaliśmy w trasę, lubiłem sobie potańczyć i się powygłupiać. Chodziłem na dyskoteki. Ale w granicach rozsądku. Natomiast po ostatnim koncercie z rozkoszą wracałem do domu, gdzie czekała na mnie żona i córka. A po 10 latach to już dwie córki.
Obie śpiewają?
Śpiewają, ale domowo. Młodsza Natalia mogłaby występować dla publiczności, ale jakoś nie ma ochoty. Kiedyś chciała wystartować do talent show, ale gdy zobaczyła jak się traktuje młodzież podczas eliminacji, wyszła i nie wróciła. Nie chciała tam być ani minuty.
A jak Ty zacząłeś śpiewać?
Najpierw grałem na skrzypcach. Miałem 6 lat, gdy mama postanowiła, że powinienem chodzić do szkoły muzycznej. Zrobiono dla mnie wyjątek, bo przyjmowano dzieciaki od siódmego roku życia. A mnie, sześciolatka, przyjęli. Grałem tam na skrzypcach.
Ale skąd się w Tobie wzięła ta muzyka?Geny?
Z rodzicami mieszkaliśmy w małym mieście, nie mieliśmy telewizora. W soboty, kiedy mama robiła porządki, a myśmy jej pomagali, włączała audycję „Wędrówki muzyczne po kraju”. Uczyła nas śpiewać i tańczyć. No i chyba dostrzegła, że mam predyspozycje artystyczne. Mama miała świetny głos.
Żyje jeszcze?
Tak, i nawet sama kosi trawę. W każdym razie, tak to się u mnie zaczęło. Tylko miałem bardzo niemiłą nauczycielkę od skrzypiec, która w przypływie złego humoru biła mnie smyczkiem po palcach. W końcu rzuciłem skrzypce i wziąłem się za gitarę.
Bo jesteś charakterniak.
Nikt mi nie będzie niczego nakazywał. Tak samo zrezygnowałem na pierwszym roku studiów z fortepianu. Nie mogłem się dogadać z panem magistrem. I dobrze, że nie wróciłem na studia, bo nie zmarnowałem czasu.
Ile płyt z Vox-em nagraliście?
Trzynaście długogrających, z czego trzy za granicą. Jedna z nich, z piosenkami po angielsku, sprzedała się w ilości 400 tys. egzemplarzy w Polsce. A to była dopiero złota płyta, a nie platynowa czy diamentowa. Dzisiaj na złotą wystarczy sprzedać 10 tysięcy, drobna różnica. A teraz przygotowujemy płytę, która powinna ukazać się wiosną. To taka płyta na 40-lecie.
W wielu sytuacjach ratuje Cię chyba poczucie humoru?
Gdybym go nie miał, musiałbym sobie palnąć w łeb. W tym zawodzie zdarzają się różne historie. I złe, i dobre. Świętej pamięci Zbysio Wodecki mówił, że w gronie artystów wszyscy chcą siedzieć przy naszym stoliku, bo u nas jest tak wesoło.
A braliście coś? Marihuana, heroina?
Nigdy. Narkotyki nie wchodziły w grę. Czasami wystarczała nam tylko dobra wódeczka.
Jak się żyło muzykom w tamtych czasach?
Skromnie. Ograniczały nas tzw. weryfikacje ministerialne, w których określano stawkę za koncert. My dostaliśmy od ministra kategorię „S” – płacono nam tysiąc złotych na czterech. Choćby było milion osób na koncercie. Tyle że graliśmy dużo tych koncertów. Rodzinę przecież trzeba było utrzymać.
Miałeś mieszkanie, dom?
Skromny domek w Zamościu, który mam do dzisiaj. Natomiast w Warszawie wynajmowałem mieszkanie na Chomiczówce. Ale potem w kraju zaczęło wszystkiego brakować, puste półki. Powiedziałem do Marty, mojej żony, że będzie jej trudno samej z dzieckiem w Warszawie, bo ja często wyjeżdżam. Wróćmy więc do Zamościa. No i wróciliśmy do moich rodziców, którzy nam pomagali.
Do dzisiaj nie masz mieszkania w Warszawie?
Już mam, udało mi się kupić. Ale i tak, kiedy chcę się wyciszyć, jadę do domu w Zamościu. Zachowałem go. Mam związane z nim wspomnienia.
Przeżyłeś niedawno wielką tragedię – straciłeś żonę.
Tak. Nie bardzo umiem o tym opowiadać, bo to cały czas strasznie boli. Byliśmy małżeństwem 43 lata i sześć lat przed ślubem. To taka miłość na całe życie. Moja żona umarła rok temu, a ja cały czas nie mogę w to uwierzyć. Ciągle z nią rozmawiam, ciągle czuję jej obecność.
To jak Ty teraz żyjesz?
Na szczęście mam dzieci. Są moje dwie córki, mam też 11-letniego wnuka, którego nauczyłem grać w piłkę. Jest świetnym piłkarzem. Robimy sobie takie męskie wieczory.
A lubi Twoje piosenki?
Bardzo. A zwłaszcza te stare hity, jak „Bananowy song”, itd. Ludzie w ogóle lubią nasze piosenki, które już kiedyś poznali.
Policzyłbyś, ile piosenek nagraliście?
O Boże, nie wiem. Setki. A ile kilometrów przejechaliśmy? Też nie wiem. Żartujemy, że w samochodzie razem przesiedzieliśmy niezły wyrok.
Najważniejsze, że Wasze piosenki się nie starzeją. Tak jak i Ty. Są optymistyczne. Mnie wprawiają w dobry nastrój. Myślisz, że będziecie śpiewać przez następne 40 lat?
Czterdzieści to już może nie. Ale na naszych koncertach ludzie wstają i śpiewają nam „100 lat”. Więc może do setki uda się dociągnąć.
I zawsze jest pełna sala?
Zawsze. Nikt nie wychodzi w trakcie koncertu. Bardzo nas cieszy, że słucha nas też mnóstwo młodzieży. Kiedyś przed sceną zebrało się 20 tysięcy młodych ludzi, którzy śpiewali razem z nami. Znają nasze teksty.
W jednej z piosenek śpiewasz, że zagubiłeś się w tunelu…
Zagubiłem się, po śmierci żony. Przez cały czas jestem zagubiony. Ale muzyka pozwala mi się odnaleźć.
A co w życiu było dla Ciebie najważniejsze, poza rodziną oczywiście?
Wydaje mi się, że to, co moja żona wpajała naszym dzieciom. Że robię coś wartościowego, nie schodzę z wysokiego poziomu. Żona mawiała: Tatusia nie ma w domu dlatego że jest znany i musi dawać ludziom swoje piosenki w całej Polsce. Ale to taki sam zawód jak każdy inny. Więc nie bądźcie zarozumiałe. Najważniejsza jest skromność. Może trochę dzięki niej czułem się normalnym człowiekiem, a nie narcystycznym artystą. Nigdy nie kupowałem niczego poza kolejką. A gdy ktoś chciał ze mną pogadać, proszę bardzo. I tak jest do dzisiaj. Nie zamykałem się w swoim świecie i w swojej klatce. Nie zostałem zakładnikiem tego zawodu. Jeżeli byłem czyimś zakładnikiem, to tylko mojej rodziny. W najlepszym tego znaczeniu.
SOurce: youtube.com
Źródło: viva.pl