W połowie lipca wokalista grupy T. Love Muniek Staszczyk trafił do szpitala w Londynie. Okazało się, że muzyk doznał wylewu, a jego stan był bardzo ciężki. O tych traumatycznych wydarzeniach artysta opowiedział w szczerej rozmowie z „Gazetą Wyborczą”.
– Znaleźli mnie o 14 następnego dnia. Ten hotel ma duże obłożenie, potrzebowali pokoju. A tu leży facet we krwi. Obsługa nie wiedziała, co robić, czy to nie zabójstwo. Wezwali policję – opowiada Muniek Staszczyk.
W połowie lipca Muniek Staszczyk poleciał do Londynu na wspólny koncert Boba Dylana i Neila Younga w Hyde Parku. Nic nie zapowiadało, że z wokalistą dzieje się coś złego, jednak w środę 17 lipca Paweł Walicki z ART2 Music Management poinformował za pośrednictwem Facebooka, że lider zespołu T.Love z powodu nagłej choroby trafił do miejscowego szpitala. Okazało się, że muzyk przeszedł wylew. O tych traumatycznych przeżyciach artysta opowiedział w szczerej rozmowie z dziennikarzem „Gazety Wyborczej”.
– To był mój dziesiąty koncert Dylana, ale Younga miałem okazję zobaczyć po raz pierwszy. Zagrał super, Bob też. Potem dwa dni łażenia po Londynie – sklepy płytowe, trochę piwka, ale bez pijaństwa. 14 lipca mieliśmy już wracać do Polski, ale odwołali nam samolot. Jakaś awaria – relacjonuje wokalista T.Love.
Piosenkarz wyznał, że wraz gitarzystą zespołu Jankiem Pęczakiem spędził osiem godzin na lotnisku Heathrow. Ostatecznie jednak lot został przełożony, a muzycy trafili do hotelu. Tam, przemęczony artysta poczuł pierwsze niepokojące symptomy.
– Wpół do pierwszej pisałem jeszcze ostatnie SMS-y do żony i menedżera. Wkurzony, że zmarnowałem czas na lotnisku, że dopiero teraz idę spać, a jestem zmęczony i boli mnie głowa (…) Tamtego wieczoru też nie czułem się źle, może przy schylaniu głowa mnie trochę bardziej bolała. Nie na tyle, żeby nie zasnąć. Myślę, że około pierwszej. Tu film się skończył – opowiada Muniek Staszczyk na łamach „Gazety Wyborczej”.
Wokalista został znaleziony dopiero następnego dnia o godzinie 14:00 w hotelowym pokoju. Jego stan był bardzo ciężki.
– Ten hotel ma duże obłożenie, potrzebowali pokoju. A tu leży facet we krwi. Obsługa nie wiedziała, co robić, czy to nie zabójstwo. Wezwali policję (…) Dzięki Bogu poszło nosem, nie zalało mi mózgu. Tylko dlatego żyję – wyznaje lider T.Love.
Muniek Staszczyk został przetransportowany karetką do szpitala. Jak podkreśla w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”, miał wielkie szczęście, bo trafił do placówki specjalizującej się w udarach.
– Lekarze zrobili szybkie konsylium, czy otwierać mi mózg, bo następne godziny były rozstrzygające. Byli zdziwieni, że w ogóle żyję po tylu godzinach od wylewu, ale doszli do wniosku, że skoro organizm sobie radzi, to nie będą operować. Dostałem morfinę. Ruszałem kończynami, więc wyglądało na to, że mi się udało – opowiada muzyk.
Po trzech tygodniach pobytu w szpitalu w Londynie, wokalista wrócił do Polski. Jednak – jak sam przyznaje – droga do pełni sił była jeszcze bardzo daleka.
– Nie chodziłem, wymagałem stałej opieki lekarskiej. Przejęli mnie na Sobieskiego, gdzie spędziłem kolejny miesiąc. Tam już zaczęła się rehabilitacja. Nie wyobrażasz sobie, jakim przeżyciem było dla mnie pozbycie się pampersa i pierwsza samodzielna wyprawa do toalety – mówi szczerze dziennikarzowi „Wyborczej” Muniek Staszczyk.
Artysta przyznaje, że choroba nauczyła go pokory i innego spojrzenia na rzeczywistość.
– Zapytała mnie niedawno młoda dziewczyna, co myślę o hejcie. Mówię: „Dzieciaku, ja jestem po wylewie, ale żyję, moja płyta wychodzi, jestem szczęśliwy! W ogóle mnie ten hejt nie obchodzi”. Za dużo czasu tracimy na rzeczy, które nas zatruwają, lepiej karmić się czymś, co buduje. Nie twierdzę, że tego nie ma, ale nie będę zajmował się złem, nie mam czasu na nienawiść – podsumowuje Muniek Staszczyk.
Źródło: fakt.pl