Kobieta wzięła ślub na wyspie, zaprosiła kilka osób. „Od dalszej rodziny usłyszałam, że ślubu nie uznają, bo ich na nim nie było”

Wielkie wesele na kilkaset osób, trwające nie jedną dobę, a trzy, ze stołami zastawionymi jedzeniem, litrami wódki, nalewek, z muzyką na żywo, najlepiej disco polo – coraz mniej młodych osób marzy właśnie o takiej celebracji małżeństwa. Ale bliskim łatwiej pogodzić się z tym, że młodzi nie przysięgną sobie wierności i miłości przed Bogiem, niż z tym, że uroczystość zaślubin odbędzie się w gronie maksymalnie kilkunastu osób. Największym wyzwaniem zdaje się jednak zaakceptowanie faktu, że na ślub w ogóle nie zostaną zaproszeni.

Adela: – Trzy lata temu robiliśmy imprezę z okazji chrztu córki. Chcieliśmy, żeby wszystko było jak najpiękniej i najlepiej. Objechaliśmy Warszawę w poszukiwaniu najfajniejszego miejsca. Padło na salę z wyjściem na ogród japoński na dachu Wodnego Parku. Postawiliśmy na oryginalne menu. Nie chcieliśmy flaków i rosołu, które zwykle na chrztach i weselach się podaje. Chcieliśmy gości zaskoczyć. Zamówiliśmy rosół z szyjek rakowych, krem z brokułów z ciastkiem parmezanowym, homara. Była muzyka na żywo.

Przyjechała ciotka ze wsi i mówi: Dlaczego takie małe porcje? Ja tych robaków z morza na pewno nie tknę. Dziadek następny: Czy ta muzyka musi tak głośno grać?

Wtedy powiedziałam mojemu ówczesnemu narzeczonemu: „Pierwszy i ostatni raz tak się spinałam, żeby ludzi zadowolić. Zawsze coś się komuś nie spodoba”. Dlatego na naszym ślubie była tylko garstka osób, tych najbliższych, najbardziej życzliwych.

Na początku mieliśmy nikogo nie zapraszać. Zarezerwowaliśmy termin w urzędzie. Okazało się, że świadkowie być muszą, więc poprosiliśmy siostrę mojego obecnego męża i jej partnera o udział w ceremonii. Zgodzili się. Niestety, siostra wygadała się swoim rodzicom i ci zaczęli nalegać, żebyśmy i ich zaprosili. Skoro mają być rodzice mojego męża, moich też wypadałoby powiadomić. Później jeszcze doszli dziadkowie – razem 12 osób plus nasza córka.

Oczywiście kilka osób się na nas obraziło, bo nie zostali zaproszeni. Chrzestna mojego męża nie przyszła na ślub, jak się dowiedziała, że tylko ona jest zaproszona, a jej syn i jego narzeczona już nie.

1

2

Mimo to wspaniale wspominam ten dzień. Wszystko było na wariackich papierach. Na ślub spóźniliśmy się 15 minut, biegliśmy do urzędu z moją córką na rękach, a jeszcze pół godziny wcześniej kupowaliśmy jej sukienkę w centrum handlowym. Córkę ubierałam w samochodzie. Ostatecznie wystąpiła w ubraniu z metką, bo zapomnieliśmy odciąć. Ja nie zdążyłam zrobić sobie nawet porządnego makijażu, tylko nałożyłam korektor i tusz do rzęs. Po ślubie poszliśmy wszyscy do zarezerwowanej wcześniej restauracji w Miasteczku Wilanów. Była świetna atmosfera, cały czas się śmialiśmy. Nawet dziadek nie narzekał, że ślub niekościelny, tylko w trakcie obiadu wyskoczył na chwilę do Świątyni Opatrzności, żeby się za nas pomodlić. Impreza trwała potem jeszcze do późnych godzin nocnych w naszym domu.

Cała uroczystość kosztowała nas 3 tysiące złotych.

„W tym masz zamiar iść?”

Organizatorka ślubów Anna Matusiak-Rześniowiecka, współzałożycielka firmy Ann & Kate Wedding Planners, mówi, że Polacy coraz rzadziej decydują się na organizację wielkich, kilkusetosobowych wesel. Największą popularnością cieszą się dziś imprezy na maksymalnie kilkadziesiąt osób. – W dalszym ciągu wiele kobiet marzy o tym, żeby na ten jeden dzień stać się księżniczką – ten kulturowy przekaz wciąż jest u nas bardzo silny. Wiele osób rezygnuje jednak z wielkiej imprezy i wybiera wersję skromniejszą, również poza granicami naszego kraju – opowiada Matusiak-Rześniowiecka.

Niektóre pary, choć niechętnie, w miarę planowania wesela zwiększają liczbę gości. – Argument zazwyczaj jest ten sam: „Bo jeśli kogoś nie zaprosimy: cioci, wujka, kuzynki – to się obrażą” – mówi Matusiak- Rześniowiecka. Najtrudniej postawić na swoim, gdy wesele współfinansują rodzice. – Rodzice mają wtedy poczucie, że to też jest w jakimś sensie ich impreza, że oni mogą zapraszać gości – co nieraz czynią wprost, na zaproszeniach – decydować o tym, jak to wesele ma wyglądać – twierdzi.

A wizja rodziców często nie pokrywa się z wizją młodych. – Bywa tak, że para wcale nie ma ochoty na pierwszy taniec, jest to dla nich bardzo stresujące – zamiast cieszyć się swoim świętem od samego rana, myślą: żeby było już po tym tańcu. Albo nie mają ochoty brać udziału w weselnych konkursach, robić oczepin. Ale ostatecznie się łamią, ulegają presji starszych – dodaje.

Wedding plannerka przyznaje, że czasami nie do końca wiadomo, kto jest klientem i kto ma ostatnie słowo – młoda para czy rodzice: – Ustalamy z panną młodą menu, a potem odzywa się do nas manager restauracji i mówi, że mama młodej dzwoniła i łososia zamieniła na halibuta. Albo rodzice naciskają, żeby smak tortu był inny, na krzesłach były pokrowce, a na stołach od początku półmiski z jedzeniem. Tłumaczymy im wtedy bardzo delikatnie, że pewnych rzeczy się już nie robi, trendy się zmieniają, sałatka jarzynowa obok śledzia i kompozycji kwiatowej niekoniecznie będzie się ładnie prezentować na zdjęciach. Ale tradycja jest silniejsza. A z argumentem „u nas w rodzinie jedzenie na stołach musi być” trudno się dyskutuje. Silne emocje towarzyszą wszystkim. I z emocji rodzą się nierzadko konflikty – w nawet najmniej spodziewanych okolicznościach. Na przykład panna młoda odwiedza z mamą salon sukien ślubnych, wybiera sukienkę, wychodzi z przymierzalni z uśmiechem na twarzy, a mama mówi: „W tym masz zamiar iść?”. Jesteśmy też po to, żeby takie sytuacje rozładowywać, bo ostatecznie wszystkim – narzeczonym, ich rodzicom i nam – zależy na tym samym: żeby było wyjątkowo.

„Lepiej prosić o wybaczenie niż o pozwolenie”

Nic dziwnego, że ślub, według psychiatrów Thomasa Holmesa i Richarda Rahego, jest więc jednym z najbardziej stresujących wydarzeń w życiu. Na ich liście widnieje na siódmym miejscu, zaraz po ciężkiej chorobie i śmierci bliskiego.

– Świat ślubów i wesel jest kulturowo obarczony wieloma oczekiwaniami. Według tradycji ma to być duża uroczystość, przede wszystkim rodzinna. To też często jedyna okazja, żeby członkowie rodziny mogli się spotkać w szerszym gronie – mówi socjolog Michał Lutostański. – Wesele to taka układanka z puzzli. Młoda para, żeby zadowolić wszystkich – i młodsze, i starsze pokolenie – musi się nieźle nagimnastykować – zapewnić jedzenie i alkohol, dla jednych i dla drugich muzykę, przy której będą się mogli bawić wszyscy. Pytanie, gdzie w tym wszystkim jest dwoje ludzi biorących ślub? Znam pary, które zorganizowały wesele pod przymusem i były z tego powodu bardzo niezadowolone. To była dla nich męczarnia. Już nie wspominając, ile musieli za tę imprezę zapłacić – dodaje.

Kuba nigdy nie był zwolennikiem wielkich wesel, więc gdy wraz z narzeczoną Nadyią wpadli na pomysł, żeby pobrać się w Las Vegas, podczas podróży po Stanach Zjednoczonych, poczuł, że to jest to. Termin ustalili kilka tygodni wcześniej, Kuba kupił garnitur, Nadyia wymarzoną sukienkę. – To nie był typowy ślub w Las Vegas, taki jakie znamy z filmów: para się upiła i w tym, w czym stali, poszli do ołtarza. Zależało nam, żeby to było do pewnego stopnia uroczyste – opowiada Kuba. Nie powiedzieli nikomu o swoich planach. – Uznaliśmy, że lepiej prosić o wybaczenie niż o pozwolenie. Naszym świadkiem był fotograf, który robił nam zdjęcia podczas zaślubin. Już po wszystkim wysłaliśmy mejla do moich rodziców – mówi Kuba. Obawiał się reakcji mamy i taty – wiedział, że cenią tradycję, miał jednak nadzieję, że skoro siostrę wydali za mąż „po Bożemu”, to jemu już odpuszczą i nie będą chować długo urazy. – Było im przykro, ale przede wszystkim dlatego, że nie mogli przy tym być. Szybko jednak pogodzili się z faktem, że właśnie tak chcieliśmy się pobrać – podsumowuje.

Przyjaciółka obraziła się na trzy lata

Młodzi rezygnują z dużych wesel także z powodu sytuacji rodzinnej. – Kiedyś relacje między członkami rodziny były silniejsze, ludzie mieszkali w jednym mieście, często razem z rodzicami, dziadkami, rzadziej się rozwodzili. Dzisiaj migrują, tracą kontakt z dalszą rodziną, czasem i z tą bliższą go nie utrzymują. Rodziny są rozbite, tata ma nową, może mama też. A może są skłóceni. Organizowanie dużego wesela mogłoby być zarzewiem konfliktu – tłumaczy Lutostański.

Magdalena i Marek postanowili pobrać się w małym gronie ze względu na to, że rodzice Magdy już nie żyli, a dla Marka był to drugi ślub. Wiedzieli też, że uroczystość będą musieli sfinansować sami. – Jak wszystko sobie policzyliśmy, wyszło nam, że wesele dla 50 osób w Polsce kosztowałoby nas więcej niż ślub na wymarzonej Santorini, razem z tygodniowym pobytem na wyspie – opowiada Magdalena. – A poza tym uważaliśmy, że impreza z krewnymi, których się właściwie nie zna i z którymi nie ma się żadnego kontaktu, to cyrk i hipokryzja – przyznaje.

3

Ostatecznie w uroczystości na wyspie wzięli udział rodzice Marka i świadkowie pary – ich przyjaciele. – Zaprosiliśmy część rodziny i znajomych, ale uznali, że nie będą lecieć gdzieś samolotem specjalnie na nasz ślub, głównie ze względu na koszty. Najczęściej słyszeliśmy jednak argument, że „my to zawsze musimy coś sobie wymyślić”, jak byśmy nie mogli zrobić jak inni, tradycyjnie – opowiada Magdalena.

Od dalszej rodziny – wujków, cioć, kuzynów – Magdalena usłyszała, że ślubu nie uznają, bo ich na nim nie było. Przyjaciółka Magdaleny nie odzywała się do niej trzy lata. – Była oburzona tym, jak postanowiliśmy się pobrać. Znajomych nastawiała przeciwko nam i przekonywała, żeby nie brali udziału w tej „uroczystości” – opowiada. W końcu Magda doczekała się przeprosin. – Było jej bardzo głupio. Nie umiała wytłumaczyć, czemu się tak zachowała. Moim zdaniem kierowała nią zazdrość. Sama miała tradycyjne wesele, mimo że nigdy takiego nie chciała – mówi Magdalena i podsumowuje: – Obwieszczenie wszystkim, jak mamy zamiar się pobrać, nie było łatwe. Przygotowaliśmy się jednak na pretensje i próbę przekonania nas, że robimy źle. Nie ulegliśmy naciskom, bo nie mieliśmy wątpliwości co do tego, jak chcemy, żeby wyglądał nasz ślub. To było spełnienie naszych marzeń. Dzień po nas w tym samym miejscu brała ślub inna para z Warszawy. Oprócz nich byli tylko rodzice pana młodego. Reszta rodziny odmówiła udziału.

Zdarza się i tak, że małżeństwo zawierane jest w obecności nielicznych bliskich, bo rodzina jednej z osób jest przeciwna temu związkowi. Marzena była świadkiem na takim ślubie, zorganizowanym dosłownie z dnia na dzień. – Moja przyjaciółka Monika miała ogromny problem ze swoimi przyszłymi teściami – nie lubili jej, bo nie pochodziła z zamożnej rodziny. Ilekroć wspominali z narzeczonym o ślubie, słyszeli, że mają o tym zapomnieć, że rodzice jej chłopaka zrobią wszystko, żeby do tego nie doszło. Para postanowiła więc pobrać się w tajemnicy przed nimi – opowiada. – Któregoś dnia dostałam SMS-a o treści: „Szykuj sukienkę, będziesz świadkiem”. W jeden dzień zrobiliśmy zakupy na małą uroczystość, którą małżonkowie zorganizowali po ślubie cywilnym, w domu rodziców panny młodej. Ja zrobiłam Monice makijaż i ułożyłam fryzurę. Udało się załatwić ekspresowy catering dla w sumie 12 osób. Było bardzo zabawnie, nawet potańczyliśmy. Tylko niektórzy narzekali, że musieli na szybko zmieniać plany. Gorzej było następnego dnia. Do domu młodego małżeństwa wparowali teściowie Moniki i urządzili ogromną awanturę. Z tego, co wiem, teściowa wciąż nie zaakceptowała swojej synowej. Od ślubu minął rok, a oni prawie w ogóle nie mają ze sobą kontaktu.

Zdrowy egoizm

– Dla części moich przyjaciół fakt, że nasza wspólna znajoma zorganizowała wesele w klubie, był obrazą. Nie podobało im się, że poinformowała o tym krótko przed samym wydarzeniem, w ramach imprezy zapewniła tylko kilka kuponów na piwo. Większość w związku z tym postanowiła w imprezie nie uczestniczyć, przyszli tylko na ślub – opowiada Marta.

Zwykle tacy urażeni znajomi to albo osoby przywiązane do tradycji, albo te, które choć marzyły o weselu „we własnym stylu”, zostały zmuszone przez rodzinę do podporządkowania się. – Mają podejście: skoro myśmy musieli, to oni też powinni – mówi Lutostański. Jak dodaje, ludzie uważają też wciąż, że wesele to uroczystość przede wszystkim społeczna, która, organizowana bez udziału określonych osób, przestaje się liczyć. – Takie podejście nijak się ma do samej idei rytuału. On przede wszystkim polega na tym, że para, w obecności świadków, urzędnika lub księdza, składa sobie przysięgę i w obliczu państwa lub Boga staje się małżeństwem, związkiem zatwierdzonym prawnie i społecznie. Cała otoczka, czyli między innymi obecność gości, to wytwór kultury – twierdzi socjolog.

Lutostański przekonuje: świat się zmienił i to dobrze, że pary młode dojrzewają do tego, żeby swoje własne święto obchodzić dokładnie tak, jak one tego chcą. – Starsi powiedzą, że to egoistyczne i że myślą tylko o sobie. To jest egoizm, ale to zdrowy egoizm. Bardzo dobrze, że ludzie stają się coraz bardziej asertywni w mówieniu o tym, czego potrzebują, co jest dla nich dobre. Każde pokolenie jest inne i zmuszanie dzieci, żeby robiły wszystko tak jak ich rodzice czy dziadkowie, w tym samym wieku, w taki sam sposób, może być dla nich bardzo szkodliwe – ich potrzeby nie są takie same, zmuszanie ich do działania podług starych zasad może budzić silną, czasem nieuświadomioną frustrację i złość – stwierdza.

4

5

Od wielu lat w Polsce spada również liczba ślubów kościelnych – według danych GUS w 1990 r. Polacy zawarli ok. 230 tys. małżeństw sakramentalnych, w 2016 r. już tylko 136 tys. Śluby cywilne są w większości przypadków mniej uroczyste, a na pewno krótsze – sprawnie poprowadzona ceremonia trwa zaledwie kilka minut. Wiele osób decyduje się na to, żeby ślub i wesele zorganizować z dala od zgiełku miasta, najlepiej na łonie natury. Takie zaślubiny mogą odbywać się według szczegółowego scenariusza i być dużo bardziej rozbudowane niż ceremonia w urzędzie stanu cywilnego. – Uczestniczyłem w weselu zorganizowanym na wyspie na jeziorze. Młodzi napisali własne przysięgi, wygłaszali je w jakimś odstępie czasowym. Potem goście czytali wiersze miłosne, opowiadali różne historie, w przerwach grała muzyka na żywo. Wszystko było rozciągnięte w czasie właśnie po to, żeby nadać temu wydarzeniu znamiona święta, przeżyć je w sposób pogłębiony, poddać je refleksji – opowiada Lutostański.

***

Ola jest szczęśliwa, że jej rodzice nie wywierali na niej presji, że ma zorganizować huczne, tradycyjne wesele z udziałem całej rodziny. Pewnie dlatego, że ich własny ślub był tak kameralny, że bardziej już być nie mógł. – Tego dnia tata wszedł do biura i powiedział: potrzebuję świadków na ślub. Do urzędu rodzice pojechali tramwajem, a po ceremonii razem z pracownikami taty, którzy zgodzili się wziąć udział w ceremonii, poszli na kawę. Ja wzięłam swój ślub w sukience z sieciówki, butach ze studniówki, malowała mnie koleżanka. Wieczorem w kilkanaście osób poszliśmy do Hali Koszyki. Cieszę się, że ten dzień był dla nas, nie dla gości.

Źródło: gazeta.pl