Zofia Czerwińska. Taka była naprawdę. Przyjaciel wspomina gwiazdę

Zofia Czerwińska zmarła 13 marca 2019 roku. Miała 85 lat. Jaka legendarna aktorka znana m.in. z serialu „Alternatywy 4” czy „Świat według Kiepskich” była naprawdę? O tym opowiada nam jej przyjaciel, Damian Maliszewski. Przy okazji piosenkarz dzieli się z nami wieloma ciekawymi anegdotkami związanymi z ikoną polskiego kina.

Jaką kobietą była Zofia Czerwińska?

– Inspirującą. Roztaczała wokół siebie aurę, która powodowała, że ludziom się chciało. Chciało się śmiać, rozmawiać, słuchać, chciało żyć. Zofia oprócz tego, że była mądra, niezależna, doświadczona życiowo, niezwykle zabawna i lojalna, była też zdystansowana. Miała dystans do życia i do śmierci. To mnie w Niej mocno pociągało.

Śmiała się do rozpuku ze swojej specyficznej urody. Była damą, więc nawet przekleństwa w Jej ustach brzmiały jak poezja wysokich lotów. I na te przekleństwa w anegdotach, które opowiadała, czekało się najbardziej.

Dzieliły was pokolenia, a los połączył wasze drogi. Jak to się stało?

– Nie wiem co połączyło nasze drogi, ale zbiegiem okoliczności, czy zwykłym przypadkiem tego nazwać nie mogę. W maju 2007 r. brałem udział w programie publicystycznym „Polacy” w TVP1. Do jednego z odcinków została zaproszona aktorka Hanna Bieniuszewicz, która zagrała wiele lat temu w moim ukochanym serialu „Alternatywy 4”. Po nagraniu podszedłem do Pani Hanny i mówię: – Pamiętam Panią z serialu i jestem wielkim fanem „Balcerkowej”, postaci, w którą wcieliła się Zofia Czerwińska. W ogóle kocham stare polskie komedie, takie jak np. „Miś”. Pani Hania zapytała mnie gdzie mieszkam, odpowiedziałem, że od niedawna na Powiślu. Ona na to: „Ja również” i zaprosiła mnie do samochodu oferując odwiezienie do domu. W trakcie jazdy okazało się, że mieszkamy na tej samej ulicy, w tym samym bloku, klatka obok klatki i, że mam jeszcze jedną sąsiadkę z serialu „Alternatywy 4” w swoim bloku. Pytam Panią Hannę kto to taki? – No jak to kto? Zofia Czerwińska – Balcerkowa! Wisienką na torcie była informacja, że w mojej klatce mieszka Pan Stanisław Tym – Ryszard Ochódzki z „Misia”.

Brzmi jak dobrze zaczynająca się komedia. W jakich okolicznościach się spotkaliście?

– Rozpoczęła się akcja zapoznania z Czerwińską. Hanna Bieniuszewicz zdradziła mi, że Zofia codziennie po godzinie 23.00 wychodzi z Dżekiem na spacer do pobliskiego parku i, że jeżeli tylko zobaczę w ciemnościach czerwoną migającą diodę (Dżek miał uwiązaną do szyi), to znaczy, że idzie Czerwińska.

I tak siedziałem po nocach w tym parku na ławeczce tylko po to, że móc powiedzieć Balcerkowej „Dobry wieczór” i usłyszeć w odpowiedzi Jej charakterystyczny głos, który bawił mnie do łez. Niestety bardzo szybko wyprowadziłem się z Powiśla i nasze nocne spotkania w parku się zakończyły.

Co się działo później? Bo przecież po latach się do siebie zbliżyliście.

– W maju 2016 do Nowego Jorku przyleciał pisarz i redaktor Mariusz Szczygieł, z którym znaliśmy się z Facebooka, a który promował tam swoją książkę. Ja po półrocznym pobycie w Stanach wracałem akurat do Polski, ale zatrzymałem się na kilka dni na Time Square. Spotkaliśmy się z Mariuszem i postanowiłem mu pokazać Central Park. Na spacerze opowiedziałem Mariuszowi pewną historię, w tym tę związaną z Powiślem i Zofią Czerwińską z 2007 roku. Na co odparł, że Zofia jest jego najbliższą przyjaciółką. Oczywiście zareagowałem entuzjastycznie i poprosiłem go, żeby zaaranżował nasze spotkanie z Panią Zofią. Tuż po powrocie do kraju Ja, Mariusz i Zofia, spotkaliśmy się w księgarnio-kawiarni „Wrzenie Świata” w Warszawie. Spotkanie było bardzo miłe. Pożyczyłem wówczas jeszcze „Pani Zofii” książkę, komedię czeskiego pisarza Evžena Bočka „Ostatnia Arytstokratka”. Zofia książkę wzięła. Kilka dni później skomentowała krótko któryś z moich postów na Facebooku: „Zadzwoń. Zosia i Dżek”. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że pora była zaskakująca, bo komentarz napisała o 2.00 w nocy. Pomyślałem, że coś się Jej stało, że może się przewróciła i potrzebuje pomocy. Dzwonię:

– Co się stało Pani Zosiu?”

– A co się miało stać? Książkę chciałam Ci oddać, bo przeczytałam.

– Boże. A ja myślałem, że coś się Pani stało.

– A czy ja naprawdę już taka stara jestem, żebym miała konać? Poza tym jaka Pani? Przecież przeszliśmy na Ty!

– Jak to? Nie przeszliśmy. Pamiętałbym.

– Nie pier*ol. Jak mówię, że przeszliśmy, to przeszliśmy.

Wtedy poczułem, że coś z tego będzie, że Zosia mnie polubiła. No i tak się z Zosią zaczęła przyjaźń. (Śmiech)

Zofię cechowało wielkie poczucie humoru. Jakie śmieszne historie z nią w roli głównej zapadają Ci najbardziej w pamięci?

– No choćby ta, która przytrafiła się na naszym drugim spotkaniu we „Wrzeniu Świata”. Umówiliśmy się, że Zosia odda mi tę „Ostatnią arystokratkę” w sprawie której kazała do siebie zadzwonić o 2 w nocy. Na spotkanie przyjechała z Dżekiem. Siadamy przy stoliku w ogródku. Piękny, słoneczny poranek. Zosia zamawia jajecznicę, ja zamawiam jajecznicę.

Czekamy na Mariusza Szczygła, Mariusz w końcu przyszedł.

Przyglądam się uważnie Zofii i myślę: Ależ ona sobie pięknie grzywkę spinką dzisiaj upięła. Ewidentnie odmłodniała i jak dziewczynka wygląda. I patrzę na tę Zosię pełną wdzięku, wciąż zachwycając się elegancką spinką upinającą włosy.

W pewnej chwili Zofia podnosi głowę znad jajecznicy i mówi do mnie:

– Nie chcę Cię martwić, ale ptak Ci nasrał.

– Gdzie??? Pytam zakłopotany.

– O tu! Na książkę Ci nasrał.

I się Zosia zanosi śmiechem.

Na co Szczygieł nie czekając długo:

– Zosiu…Nie chcę Cię martwić, ale Tobie też nasrał.

No i przyjrzałem się Zosi z bliska. Faktycznie, to nie spinka była.

Pękaliśmy ze śmiechu wszyscy. Zosia lamentowała, że wydała na fryzjera aż 50 zł, a ptak zniszczył wszystko jednym ruchem.

Przyjaciółką Zofii była też Joanna Kurowska. Pisałeś na Facebooku świetną anegdotę o ich pewnej podróży samolotem na plan „Świata według Kiepskich”. Mógłbyś podzielić się nią też z naszymi czytelnikami?

– Zosia na nagrania „Kiepskich” latała samolotem do Wrocławia no i któregoś razu wsiadły do tego samolotu z Joanną. Joanna zabrała ze sobą flaszkę, by jak mówi „wprowadzić element baśniowy”. Lecą do Wrocławia. W pewnej chwili jedna z oburzonych współpasażerek rzecze:

– A co tutaj się dzieje? Celebrytki do samolotu wsiadły i chleją! Żenada.

Na co bezbłędna, błyskotliwa Zosia odwracając się powoli w stronę oburzonej współpasażerki – pyta:

– A Pani to do samego Wrocławia leci?

Taka była Zofia (śmiech)

Zofia Czerwińska była bardzo elegancka. Dlaczego nie wyobrażała sobie garderoby bez czerwonych dodatków?

– No od nazwiska przecież (śmiech). Powtarzała, że nazwisko zobowiązuje. Czerwińska czuła, że musi nosić się na czerwono, choć jak się okazało po śmierci, lubiła też różowy. W testamencie zażyczyła sobie różową urnę, więc miała dwa ulubione kolory – czerwony i różowy. A dodatków miała setki. Korale, bransoletki, rękawiczki, okulary przeciwsłoneczne z czerwonymi oprawkami, kapelusze.

Na swoim koncie ma 150 ról i epizodów w telewizji i kinie, a także ponad 40 ról teatralnych. I choć była prawdziwą ikoną, to chyba nie czuła się jakoś wyjątkowa? Miała jakąś swoją ulubioną rolę? Może np. kultową Balcerkową?

– O ulubioną rolę trzeba byłoby zapytać Mariusza Szczygła, albo Remigiusza Grzelę. Oni Zofii towarzyszyli przez całe swoje dorosłe życie. Myślę, że Zofia była dla nich jak druga mama. Dzieci nie miała, więc traktowała ich obu jak synów. Ja wpadłem jako „trzeci” najpóźniej i niestety tylko na chwilę. Zosia podkreślała, że zagrała w tych 150 filmach, a znana jest tylko z trzech zdań „Prawe oczko misia Rysia i lewe oczko misia Rysia”, „Może herbatki panie inżynierze?” i „Jak ktoś całe życie mieszkał w mieście, to się za Chiny do wiochy nie przyzwyczai”. Wiem, że zadowolona była z roli w „Pianiście” Romana Polańskiego. To był epizod właściwie. Grała tam Żydówkę, której wylał się garnek z zupą na ulicy. Miała też świadomość, że „Czterdziestolatek” spowodował, że została zapamiętana. W ostatnich latach bardzo lubiła grać w „Świecie według Kiepskich”. Wcielała się tam w postać sklepowej Malinowskiej.

A czy czuła się wyjątkowa? Potrafiła ludzi rozbawić, natomiast jeżeli chodzi o aktorstwo, bycie osobą medialną, powtarzała do znudzenia, że zna swoje miejsce w szeregu. Była niezwykle skromna. Lubiła grać, sprawiało Jej to wielką radość. Lubiła udzielać wywiadów, robiła to z wielką klasą, ale wciąż się dziwiła, że ludzie Ją tak kochają.. Myślę, że dopiero w ostatnich latach życia zaczęło do niej docierać jak bardzo jest uwielbiana przez publiczność i tak naprawdę te swoje pięć minut miała nie wtedy, gdy grała największe role i epizody, z których ją pamiętamy, ale w ostatnich latach życia.

Do końca swoich dni była bardzo aktywna zawodowo. Nie wyobrażała sobie życia bez pracy?

– Czuła starość fizycznie, ale nie mentalnie. Wiele razy mówiła, że starość odbiera godność człowiekowi. Intelektualne nie miała sobie równych. Jej cięty język, błyskotliwość, poczucie humoru tętniły młodością. Cieszyła się więc z kolejnych propozycji zawodowych. Dwa miesiące przed śmiercią nagrywała jeszcze z Joanna Kurowską sceny do „Świata według Kiepskich” we Wrocławiu. Kochała scenę i kamerę. Scena i kamera kochały Ją. Była chodzącym wulkanem w trakcie erupcji. Sam doskonale wiesz, że w wieku 85 lat wsadzała Dżeka do swojego czerwonego Fiata, siadała za kierownicą i jeździła po Warszawie, czasami poza Warszawę. Nie potrafiła usiedzieć w miejscu.

Kiedyś pisząc o Zosi napisałeś: „Spod tego przezabawnego śmiechu, dowcipów i ironii, przebijała się wielka wrażliwość. Wystarczyło spojrzeć w oczy Zosi, żeby dostrzec utopione głęboko łzy”. Skąd wynikał jej smutek? Przecież miała wokół siebie wiele życzliwych osób. Kochały ją tłumy… To była tęsknota za rodzicami? Chyba często o nich opowiadała…

– Bycie twórcą, artystą wymaga wyjątkowej wrażliwości. Wokalista, kompozytor, pisarz, aktor przekazując emocje, które wzruszają albo bawią publiczność, sam musi przeżywać wszystko o wiele intensywniej, żeby mieć co publiczności przekazać i móc zostawić coś dla siebie. Nazywam to nadwrażliwością mentalną, duchową. Artyści są jak bańki mydlane. Piękne, kolorowe, ale niewiele trzeba, żeby taka bańka pękła. Bańka Zosi była wyjątkowo solidna, gruba. Mimo to Zofia nie ukrywała, że poczucie humoru, to Jej sposób na przetrwanie. Ona i starość miały otwarty konflikt, więc mógł ją ratować tylko dystans do samej siebie. Rodziców rzeczywiście wspominała często i zawsze mówiła o nich z wielką czułością: „tatuś i mamusia”. To także już na początku naszej znajomości skradło moje serce, bo ja do swojej mamy tak właśnie mówię. Moja mama do swojej również mówiła „mamusiu”. Myślę, że bardzo tęskniła za swoimi rodzicami.

Dlaczego tak bardzo kochała zwierzęta i mimo że sama w ostatnich latach miała problemy ze zdrowiem, nie wyobrażała sobie życia bez psa? A to przecież nieustające spacery i opieka, co w pewnym wieku może być męczące. Ona chyba nie traktowała tego w tych kategoriach i czworonogi nadawały jej życiu sens?

Na naszym ostatnim spotkaniu przed Jej śmiercią, które odbyło się w kawiarence przy Moście Poniatowskiego opowiedziała mi pewną historię. Zaskoczona była, że jej nie znam.

Rzecz się działa w trakcie Powstania Warszawskiego. Tata małej, wtedy 11-letniej Zosi Czerwińskiej, lekarz wszechnauk, znalazł zranionego psa. Pan Czerwiński wilczura uratował i nadali mu imię Ir. Jak się później okazało w prasie pojawiły się ogłoszenia, że poszukiwany jest ranny pies gestapowski, który zaginął. Za ukrywanie takiego psa wiadomo co groziło. Tata Zosi psa Niemcom nie wydał. W tym czasie wybuchło Powstanie Warszawskie. Zofia, gdy opowiadała, mówiła, że w ogóle nie czuła wtedy strachu, że nie rozumie dlaczego, ale się nie bała. Wyszła więc któregoś dnia z Irem na zewnątrz. Powstanie już trwało. Wszędzie świstały kule. Wtedy zauważył 11letnią Zosię gestapowiec, który wymierzył w nią z pistoletu i pociągnął za spust. Zosia zapamiętała tylko tyle, że w trakcie, gdy Niemiec w nią celował, Ir rzucił się na Zosię i zasłonił Ją swoim ciałem. Opowiadała mi, że leżała na ulicy, na niej leżał zakrwawiony Ir i, że czuła jak powoli przestaje bić jego serce. Przyjął kulę na siebie. Później zrozumieli z tatą, że wilczur był szkolony do tego, żeby ratować gestapowców przed kulami. Uratował jednak Zosię, bo okazała mu wcześniej miłość. Pokazała mi bliznę na ręku po postrzale, bo kula przeszyła ciało psa i zraniła Zosię. Słuchałem, patrzyłem na rękę i ocierałem łzy ze wzruszenia. Prosiłem, żeby zgodziła się opowiedzieć to wszystko w książce. Nie chciała. Mówiła, że już opowiadała w wywiadach, że są inni, którzy mieli ciekawsze życie. Stąd Jej wielka miłość do zwierząt, psów szczególnie. Bez Dżeka nigdzie się sama nie ruszała.

Jak poradziła sobie po jego śmierci? Wielbiciele zwierząt po odejściu ukochanego pupila cierpią tak samo, jak gdy odchodzi człowiek…

– Dżek był dla Zofii sensem życia. Jej miłość do niego, do zwierząt w ogóle, była niezmierzona. Wszyscy wiedzieliśmy, że jeżeli odejdzie Dżek, odejdzie i Zosia i to się właściwie stało, bo rok po odejściu Dżeka, zmarła Zosia. Dżek był jej najlepszym przyjacielem. Sądzę, że Zofia podświadomie całe życie spłacała dług za uratowane życie w trakcie Powstania. Za tę miłość, którą otrzymała od zwierząt w dzieciństwie. Nawet na wizytówce miała napisane „Zofia Czerwińska i Dżek”. Po śmierci Zofii zrobiłem sobie ołtarzyk, przy którym czasami zapalam świecę i obok dużego zdjęcia Zosi stoi duże zdjęcie Dżeka. Gdyby nie to, że namówiliśmy ją, żeby szybko sobie sprawiła nowego psa, mogłaby się załamać. Zdecydowała się na Yorka o imieniu Zenek i podkreślała w wywiadach, że pies, tym razem Zenek znowu uratował Jej życie.

Wiesz może jak to się stało, że odkryła internet? Była bardzo aktywna na Facebooku, szczególnie w nocy. Pamiętam, że w mailach gdy autoryzowała mi różne wywiady, dodawała zawsze śmieszne emotikonki z pszczółkami, pieskami… Dla seniorów internet to jednak zmora.

– Nie mam pojęcia jak odkryła internet, ale w wieku 85 lat miała laptop i dwa tablety. Mówiłem, że intelektualnie zaskakiwała. Była nowocześniejsza, niż niejeden nastolatek. Chodziła późno spać, dlatego przez telefon rozmawialiśmy po nocach. Z tym telefonem to w ogóle jest śmieszna historia, bo zaczął jej się psuć mikrofon i nikt nie słyszał, co Zosia mówi. A jak wiemy mówiła dużo. Rozmawiam z Nią któregoś wieczoru i po 10 minutach:

– Zosiu, przepraszam Cię, ale ja nie wiem co Ty mówisz, nic nie rozumiem.

Na co Zosia krzyknęła:

– Ale coś tam rozumiesz!?

– No, tak, coś rozumiem, ale tylko trochę, 30% z tego, co powiedziałaś.

– No to Ty rozumiesz 30%, Szczygieł rozumie 30%, Grzela 30%, 10% zachowuję dla siebie i wszystko się zgadza.

I śmiała się do słuchawki. Nowego telefonu kupić nie chciała. Nawet chcieliśmy Jej sprezentować. Finalnie Mariusz Jej chyba kupił nowy, ale długo się nim nie nacieszyła.

Czy mając takie wielkie poczucie humoru i kochając śmiech, mówiła w ogóle o śmierci?

– Mówiła. Ona się przecież o tę smierć otarła już w czasie Powstania Warszawskiego. Kilka tygodni przed śmiercią uprzedziła wszystkich, że może ze szpitala nie wrócić. Bagatelizowaliśmy, bo przecież wydawało nam się, że Zofia jest nieśmiertelna. Ona podeszła do tego bardzo pragmatycznie. Rozpisała wszystko na kartkach. Każdemu rozesłała smsy, albo dała znać na Messenger, że uprzejmie uprzedza, że operacji kręgosłupa może nie przeżyć. Gdy Mariusz czuł, że coś się dzieje i powiedział Jej przez telefon, że jedzie do Niej na oddział (a nie godziła się na odwiedzanie Jej w szpitalu, bo nie znosiła pokazywać się nieumalowana) ze znaną przekorą i dowcipem powiedziała „Ani mi się waż! Po ciało przyjedziesz!” No i zawsze, gdy Mariusz opowiada, jak Zosia mu po własne ciało kazała przyjechać, zanoszę się ze śmiechu, bo uszami wyobraźni słyszę Zosię, która to mówi. Miała dystans do wszystkiego. Do śmierci także. Była głodna życia, ale wiedziała, że ciało ma ograniczenia.

O ciało dbała tak, jak mogła. Zawsze zanim przyszedł na obchód lekarz, Zosia miała usta pomalowane szminką. Słyszałem, że któregoś dnia pocięła wężyk od wenflonu i zrobiła sobie wstążki we włosach przed wizytą ordynatora. Była prawdziwą damą.

To prawda, że zażyczyła sobie, by jej stypa była na wesoło? W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni jednak do smutnych uroczystości, a ty pisałeś, że wszystko się udało…

– To był warunek, bo zaznaczyła, że będzie straszyć, jeżeli stypa wesoła nie będzie. I faktycznie była to najśmieszniejsza stypa na jakiej byłem. Ponad 200 osób w warszawskim „Spatifie”. Stanisław Tym, Ewa Kasprzyk, Emilia Krakowska, Jerzy Gruza i wielu innych, z którymi Zofia się przyjaźniła i grała.

Wieczór skradł Pan Tym, który siedział niemrawy na krześle. Wyglądał na znudzonego. W pewnej chwili Joanna Kurowska szturchnęła mnie i mówi „Ty, patrz, Staszek jakiś niemrawy siedzi” No i wywołała Pana Stanisława na scenę. Ten się poderwał energicznie i mówi, że wcale nie śpi i czekał pokornie na swoją kolej, bo…

I wtedy zaczyna opowiadać anegdotę o tym jak to kilka lat temu 14 lipca (zapamiętał, bo to 3 dni przed jego urodzinami) na warszawskim Powiślu, grał w parku na harmonijce ustnej.A, że chciał korzystać z promieni słońca, zdjął i obok siebie położył czapkę. Spotkała go Zofia Czerwińska i pyta:

– Stasiu żebrzesz?

Po czym jak to Zofia z gracją i lekkim, ironicznym uśmiechem wrzuciła mu złotówkę do tej leżącej obok Tyma czapki.Następnie dopytała co gra i czy mógłby zagrać ten utwór od początku. Stanisław Tym nie zagrał i umówił się z Zosią, że jeśli ona umrze pierwsza, to on wtedy zagra na jej pogrzebie ten początkowy kawałek którego nie słyszała, a jeśli to on będzie pierwszy – to ona na jego pogrzebie ma zaśpiewać.I słowa dotrzymał. Na stypie wyciągnął z kieszeni harmonijkę i zaczął grać Marsyliankę, czym wprawił w osłupienie wszystkich gości. Nigdy nie zapomnę tego momentu. Śmiech przeplatał nam się ze łzami wzruszenia. Pan Tym grał dla Zosi, a w tle wyświetlane były sceny, w których razem zagrali w „Misiu”. Ja na stypie zaśpiewałem Zofii „My Way” Franka Sinatry, Jej ulubiony utwór. Wcześniej zaśpiewałem Jej go na jubileuszu 85 urodzin.

Co Ci dała przyjaźń z Zofią?

Zofia swoim sposobem bycia nauczyła mnie jak żartować z własnych wad, wyglądu i z życia w ogóle. A jak człowiek sam umie się z siebie śmiać, to już nikt inny nie może nam dowalić. Już po Jej śmierci miałem koncert w Warszawie. Godzinę przed występem zjadłem obiad. Strasznie wydęło mi brzuch. Po 30stce tak się dzieje. Wychodzę na scenę z wciągniętym brzuchem, przerażony, że wszyscy zaraz zobaczą, co mam pod moją czerwoną marynarką i wtedy pomyślałem o Zosi i Jej dystansie. Stanąłem więc bokiem do publiczności, wypuściłem powietrze i pokazałem co się dzieje facetom w pewnym wieku, gdy jedzą łapczywie. Sala zanosiła się śmiechem, a i mnie się lepiej śpiewało.

Zostawiła po sobie ogromną spuściznę. Spowodowała, że moja przyjaźń z Mariuszem się jakoś rozwinęła. On nigdy nie miał brata, ja z kolei w zasadzie nigdy nie miałem ojca. Więc w pewnym sensie zostawiła nam siebie w spadku.

Obydwoje z Zosią wyciągnęli mnie w ubiegłym roku z ciężkiego okresu i zawdzięczam im to, że stanąłem na nogi. Gdy cierpisz po rozstaniu i Czerwińska pisze na Messenger „Ty, bo ja tak myślę i myślę o Tobie i wymyśliłam! „A może by tak kiln klinem!?” Nie można wtedy nie płakać ze śmiechu.Zofia była miłością i taka energia z niej emanowała. Nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by nie darzył sympatią Zofii Czerwińskiej. Ludziom wystarczy pokazać zdjęcie Zosi i od razu uśmiechają się od ucha do ucha.

Rzuciłem pomysł, żebyśmy w parku na Powiślu postawili jakiś pomnik upamiętniający Zosię. Na razie ani ja ani Mariusz nie mamy pomysłu, bo figura aktorki siedzącej z Dżekiem przy ławeczce byłaby zbyt banalna, a Zofia banalna nie była. To musiałoby być coś innego, wyjątkowego. Może któryś z Waszych czytelników na coś ciekawego wpadnie i podsunie nam jakiś pomysł?

Tęsknisz?

– Bywa, że bardzo, ale na szczęście jest co oglądać i wspominać i wtedy mam poczucie, że Zosia wciąż jest. Poza tym niewiele osób wie, że Szczygieł jest trochę jak Czerwińska. Prywatnie potrafi odgrywać scenki i rzuca anegdotami. Można konac ze śmiechu. Ja też to robię, więc Zosia żyje w Jej przyjaciołach.

Źródło: fakt.pl